Święta już dawno za nami, koniec roku i dekady już za rogiem. Jednak czy trudno będzie nam rozstać się z minionymi 10 latami? W kwestii muzyki to na pewno będzie wyzwanie. Ale wielu fanów k-popu zgodzi się ze mną: w tym czasie gatunek ten rozwinął się, zdobył ogromną popularność na świecie i zdecydowanie nabrał na jakości. A kilka pozycji z morza dobrych płyt szczególnie przykuło moją uwagę.

Myślę, że najszybszą drogą na wybranie moich ulubionych albumów z tej dekady jest spojrzenie na półkę, na której składuję muzykę. Mam zasadę, że nie kupię fizycznej płyty, póki nie będę pewna, że każda piosenka na niej mi się podoba. Pisząc ten wstęp zerkam na moją małą kolekcję i z radością przypominam sobie wszystko, co czułam podczas słuchania jej.

Myślę, że warto wyjaśnić sobie coś na samym początku, żeby czytelnik nie doznał déjà vu – jestem ogromną fanką Jonghyuna z SHINee. Jeśli jest okazja, żebym mogła napisać o nim pozytywnie, zachęcić do poznania i posłuchania jego piosenek, to zrobię to. W artykułach 7POP nieraz wspominałam o jego muzyce. Tak często go chwalę, że zamieniło się to w mini-grę pod tytułem „Jak jeszcze raz napisać o Jongyunie, żeby nikt się nie zorientował, że się powtarzam”.

Na swoją obronę powiem, że „She Is” (2016) to naprawdę porządna płyta. I to nie tylko pod kątem muzycznym. Miałam również przyjemność zgłębić się w proces promocji płyty z okazji mojej pracy licencjackiej, w której skupiłam się na charakterystycznych procesach marketingowych koreańskich artystów, opisując przykład „She Is”. Po wielu godzinach spędzonych na czytaniu wywiadów, oglądaniu konferencji prasowych, programów rozrywkowych i analizowaniu występów na scenie, zaczęłam naprawdę doceniać ciężką pracę, jaka została włożona w skomponowanie tego albumu. Jonghyun zadbał o najdrobniejsze szczegóły na każdym kroku promocji, czy to chodziło o muzykę, czy o słowa albo nawet o dobranie kolorów ubrań na scenie i sesjach zdjęciowych. Pierwsza solowa płyta to była szansa dla Jonghyuna, żeby pokazał siebie jako artystę i wykorzystał tę okazję w stu procentach.

 

„She Is” zaskoczyło mnie tym, z jaką łatwością wyróżnia się na k-popowym rynku, chociaż płyta wciąż stoi na dziale pop. Indywidualność to coś, co jest bardzo doceniane w muzyce popularnej, ponieważ łatwo jest zatracić się w podobnych brzmieniach i formułach, do których przyzwyczajona jest publika. Rezultatem są płyty, które oprócz tytułowego utworu nie mogą zaoferować nic więcej, jedynie „zapychacze”. Każdy zespół ma takie albumy – nawet te moje ulubione. Dlatego mile zaskoczyłam się, kiedy Key z SHINee zadebiutował solowo z „FACE” (2018).

Słuchając tej płyty, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że każda piosenka wyróżnia się na swój sposób. Po prostu się przy niej nie nudziłam. Key potrafił zwrócić moją uwagę tanecznymi melodiami i chwytliwym tekstami. Zrobił to na tyle umiejętnie, że aż trudno pracować z tym albumem grającym w tle. Jakby światła reflektorów nie miały wyboru, tylko musiały padać na tę jedną osobę. Brzmi znajomo? Key przez lata wypracował wizerunek perfekcyjnego idola, który przyciąga wzrok wszystkich, cokolwiek by nie robił. Co więcej, artysta jest bardzo świadomy tego, co robi na scenie i w telewizji. Bije od niego pewność siebie, której nie da się nie pokochać. Dlatego kiedy „FACE” miała premierę, pomyślałam sobie „Tak, to jest płyta, którą chciałby wydać Key”.

Kiedy myślę o różnorodności, to mam w głowie jeden zespół – SEVENTEEN. Zawsze mnie zastanawiało, jak udało się zorganizować trzynaście osób i osiągnąć synchronizację nie tylko w tańcu, ale i też w normalnym życiu. Carats mogą potwierdzić, że programy rozrywkowe z SEVENTEEN są przyjemne do oglądania, bo widzimy interakcje nie tylko członków tego samego boysbandu, ale też po prostu grupy przyjaciół. I tutaj trzeba zdać sobie sprawę, że wspomniana wcześniej synchronizacja nie wynika z wielu podobieństw pomiędzy chłopakami, ale z różnic, które w obecności trzynastu osób tworzą mieszankę, jaką jest SEVENTEEN.

Według mnie, grupa najlepiej przekazała to w „TEEN, AGE”, płycie z 2017 roku. Od początku promocji odczułam, że to nie będzie typowy comeback boysbandu. To nie była płyta SEVENTEEN, to była płyta członków SEVENTEEN. Indywidualny styl i upodobania muzyczne prześwitywały przez każdy utwór. A to wszystko dzięki kombinacjom członków, którzy brali udział w tworzeniu i śpiewaniu piosenek. Nie mówię tu jedynie o kompozycjach unitów (które, swoją drogą, wywierają ogromne wrażenie i cieszę się, że każdy z nich dostał swój teledysk), ale o mniejszych składach. Byłam zaskoczona, ile odmiennych od siebie piosenek znajdę na albumie. Jednocześnie miało to ogromny sens. Vernon i Josua pasowali do lekkiego, tanecznego ROCKET, Woozi i Hoshi przekazywali odpowiednio dużo energii w trapowym BRING IT, a Jun, DK i Mingyu urzekali w Hello. Płyta, chociaż tak różnorodna, jest dzięki temu szczera i autentyczna, co jest bardzo cenne.

 

Lubię mówić o sobie jako o osobie rozważnej, planującej swoje zakupy w Internecie. Mój koszyk na Allegro lub Aliexpress przypomina cmentarzysko zapomnianych przedmiotów, które „kupię, jak się namyślę”. Dlatego niemal ze wstydem wspominam, że w 2018 roku „Eau de Vixx” kupiłam w momencie pojawienia się preorderu. Obawiałam się, że płyta nie spodoba mi się, co dla mnie wtedy było ogromnym problemem. O ile moja sympatia do VIXX jest spora, to jednak lubię mieć na półce album, który chętnie odtworzę w całości. Jednak odetchnęłam z ulgą, kiedy przesłuchałam skrótu wszystkich piosenek, wydanego jeszcze przed premierą płyty.

W wielu produkcjach udział miał Ravi, raper grupy. Już po wcześniejszych albumach i solowych pracach wiedziałam, że artysta stara się jak najjaśniej oddać emocje w swojej muzyce. W „Eau de Vixx” po raz kolejny przekonałam się o tym. Wybrany przez niego motyw deep house był dla niego świetną okazją do stworzenia angażujących melodii, które można bez problemu odsłuchiwać w wersji akustycznej. W dodatku po tylu latach wspólnej pracy, członkowie VIXX doskonale wiedzą, jak najlepiej zaśpiewać i gdzie ich głosy będą brzmieć najkorzystniej. Tym samym słuchając „Eau de Vixx” nie mogę oprzeć się wrażeniu, że po prostu wykonano tutaj kawał dobrej roboty.

 

Kolejna pozycja jest moim tak zwanym guilty pleasure. „No.X” (2016) od Jaejoonga nie należy do gatunku, którego słucham na co dzień (nawet staram się omijać rock/pop rock z daleka, chcąc zostawić tę fazę w gimnazjum).  Ale nie mogę odmówić, że to nie rockowe brzmienia, a konkretnie głos Jaejoonga sprawia, że chętnie wracam do tej płyty. Kto nigdy nie słyszał, na czym polega unikalność jego śpiewu, ten niech natychmiast kieruje się oglądać jego występy na żywo. Jaejoong świetnie odnajduje się nie tylko w rocku, ale też w balladach. Co tu dużo mówić – ten artysta zdobył sobie ogromną rzeszę fanów właśnie poprzez power ballady, w których mógł pokazać moc swojego głosu. Już od początku kariery w TVXQ zadziwiał umiejętnościami, które ewoluowały przez lata, co doskonale słychać w „No.X”.

Ale nie mogę mówić o guilty pleasure, nie wspominając o TWICE. Chociaż z chęcią dałabym mnóstwo rekomendacji ich piosenek, to najbardziej skłaniam się ku ich pierwszej pełnej płycie, „Twicetagram” (2017). Wcześniej girlsband był znany z mnóstwa wpadających w ucho hitów, nawet tych „ze strony B” które były wydawane na mini-albumach. Dlatego byłam ciekawa, czy ten poziom będzie utrzymany na full-albumie. I nie zawiodłam się – „Twicetagram” jest pełne solidnych, ciekawych piosenek. Słychać też w nim także większą moc w głosach i pewność siebie dziewczyn w porównaniu do poprzednich wydawnictw. Album był zdecydowanie wtedy najbardziej ambitnym projektem dziewczyn i udało im się go zrealizować w stu procentach.

„Twicetagram” ma też jeden potężny powód, dla którego warto zwrócił uwagę na ten krążek – wersję rozszerzoną. A tam Heartshaker, które, według mnie, siedzi na tronie w kategorii earwom.

 

 

źródło zdjęcia:  Oficjalny YouTube SM TOWN

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.